Blog,  Hobby

Sakura, japoński jazz, psychodela i Kwaidan

Jeśli już przeczytaliście tytuł to wiecie, że piszę o Japonii. W ostatnich latach przeżywa
ona istny boom popularności. Wielokrotnie na yotube’ie czy instagramie widziałam posty
kolejnych osób z podpisem “byłam w Japonii”, “Widziałem Japonię”. Jednak co mi
najbardziej w tym przeszkadza to brak poszanowania tamtejszej kultury. Agnieszka
Grzelak widzisz mnie?? Jednak nie będzie dzisiaj próbowała nikogo umoralniać. Wolę
skupić się na aspektach co lubię i z czym kojarzy mi się Japonia. Pewnie mnie zapytacie
czy chciałabym tam kiedykolwiek polecieć? Odpowiedź będzie prosta. Oczywiście, że tak.
Nie zabrzmię tutaj wybitnie oryginalnie, wiem.

Myślę, ze Krainę Wschodzącego Słońca odwiedze w Kwietniu lub w Maju. To właśnie wtedy
możemy doświadczyć kwitnienia Sakury, okres ten nazywa się Hanami. Sakura to nic innego
jak kwiaty wiśni. Są niezwykle popularne, i mają też bardzo ważną symbolikę dla
Japończyków. Symbolizują ulotność życia, pojawiają się na kimonach, potrawach
codziennego użytku czy jedzeniu.
W poezji japońskiej motyw sakury pełni funkcję kigo i kadai (są to słowa związane z
przemijaniem pór roku)

Samazama-no
koto omoidasu
sakura-ka-na
Czemu tak różne
wspomnienia niosą zwiewne
kwiaty wiśniowe
Bashō Matsuo (z dziennika Oinikki, 1688)

Tak jak napisałam w tytule uwielbiam japoński jazz. Sama gram na gitarze basowej, a w
przyszłości planuje nagrać album który miałby łączyć jazz japoński z afro-amerykańskim i
polskim. Jednak powróćmy do tego japońskiego.

Japoński jazz to coś absolutnie wyjątkowego. Niby jazz, niby Ameryka, ale kiedy wchodzisz
w japońskie brzmienia, czujesz coś zupełnie innego. Coś bardziej kontemplacyjnego,
delikatnego, pełnego przestrzeni – jakby dźwięki odbijały się od ścian świątyni zen.
Japończycy mają niesamowitą umiejętność przekształcania zapożyczonych stylów w coś
swojego. Jazz w ich wykonaniu potrafi być zarówno technicznie imponujący, jak i pełen
duchowej ciszy.

Ryo Fukui – król atmosfery

Jeśli jeszcze nie znacie Ryo Fukui, to koniecznie nadrabiajcie. Jego album Scenery z 1976
roku to klasyka, a zarazem uczta dla wrażliwych dusz. Fortepian, który płynie jak górski
strumień, emocje zaklęte w każdej nucie. Drugi album – Mellow Dream – też jest magiczny,
choć bardziej rozimprowizowany. Dla mnie to idealna muzyka na wieczór z winem, kadzidłem
i wpatrywaniem się w sufit.

Casiopea – energia i groove

No i wiadomo – Casiopea. Jazz fusion, ale z takim japońskim sznytem: perfekcja,
syntezatory, slap na basie, gęste rytmy, zero chaosu, czysta precyzja. Albumy warte uwagi?
Casiopea (1979), Mint Jams (1982) – ten ostatni to klasyk, koncertówka, która brzmi jak
studyjny majstersztyk. Gdyby jazzu słuchało się w futurystycznej kapsule, to pewnie właśnie
tego. Zresztą, basista Tetsuo Sakurai to totalna bestia, jego groove to czysta przyjemność.

Hiromi Uehara – żywioł fortepianu

A jeśli ktoś lubi szalone tempo i totalną wirtuozerię, to Hiromi Uehara jest jak tajfun.
Pianistka, która nie zna ograniczeń. Jej płyty jak Time Control (z zespołem Hiromi’s
Sonicbloom) czy Brain pokazują, że klasyka, jazz, rock i eksperymenty mogą iść ramię w
ramię. Niezwykle dynamiczna, ale nigdy pusta technicznie – zawsze gra z emocji.

Toshiko Akiyoshi – jazz i japońska tradycja

Warto wspomnieć też o Toshiko Akiyoshi, której big-bandowy jazz z elementami muzyki
japońskiej (skale, rytmy, instrumenty) to coś naprawdę niepowtarzalnego. Jej album Kogun
(1974) opowiada o japońskich żołnierzach – muzyka jest wzniosła, pełna narracji, głęboko
osadzona w historii. To jazz z misją.

Psychoadelia – japońska odklejka

Nie mogę nie wspomnieć o japońskiej psychodelii. To taki dziwny, piękny twór, który
rozwijał się równolegle do jazzu, często z nim flirtując. W latach 70. Japonia miała swoją
własną psychodeliczną rewolucję – może mniej znaną niż ta w USA czy UK, ale za to
bardziej kosmiczną i duchową.

Flower Travellin’ Band – zespół-legenda. Album Satori (1971) to arcydzieło. Długie formy,
przestery, wokale jak z innego świata. Trochę Sabbath, trochę free jazz, a trochę buddyjskie
kadzidło.

Speed, Glue & Shinki – bardziej bluesowo-psychodeliczni. Ich płyta Eve (1971) brzmi jak
senne, brudne jam session, które powoli cię wciąga i nie puszcza. Totalnie surowe brzmienie,
zero komercji.

Far East Family Band – bardziej w stronę ambientu i space rocka. Parallel World (1976),
produkowane przez samego Klause’a Schulze (Tangerine Dream), to dźwiękowa medytacja
o galaktykach. Dużo syntezatorów, długie utwory, transowe struktury – totalna odklejka, ale
przepiękna.

A co dalej?

Dla mnie to wszystko jest jak wielka układanka – jazz, psychodelia, kultura Japonii,
duchowość, natura. Kiedy myślę o moim przyszłym projekcie muzycznym, to właśnie w tym
kierunku chcę iść. Połączyć japońską melancholię i jazzowy groove z
afro-amerykańskim pulsem i słowiańską duszą
. Wychowałam się na funku, jazzie, doom
metalu i poezji – i wierzę, że te rzeczy mogą razem istnieć. Na jednej płycie, w jednej historii.

Marzy mi się album z japońską harmonią, afro-funkowym basem i polskim wokalem – może z
tekstami inspirowanymi poezją współczesną. I właśnie dlatego japoński jazz tak mnie
fascynuje – bo pokazuje, że nie trzeba być z Nowego Orleanu, żeby grać jazz. Trzeba mieć
coś do powiedzenia.

Aponia, czyli koszmar zaklęty w haiku

Zachód miał Buñuela, Lyncha i Jodorowsky’ego. Japonia miała Terayamę, Obayashiego,
Tsukamoto i setki duchów, które niekoniecznie chcą straszyć – czasem po prostu chcą być
zauważone. Tu nie chodzi o potwory. Chodzi o dziwność. O stan, w którym człowiek nie wie,
czy jeszcze śni, czy już przepadł. O kino jak sen, z którego nie sposób się obudzić. Jak ból,
który jest zbyt subtelny, by go wykrzyczeć – ale wystarczająco silny, by wyryć go w duszy.

Terayama: poezja rewolty
Weź Shuji Terayamę – jego Throw Away Your Books, Rally in the Streets to psychodeliczny
bunt, poezja dla zbuntowanych dusz. Trochę jakby Jean-Paul Sartre i Janis Joplin pokłócili
się o to, kto wyreżyseruje sen o młodości. Terayama nie tworzył filmów – tworzył obrazy,
które się wgryzają pod skórę. Wszystko jest tu symboliczną eksplozją: stadion bez kibiców,
krzyk bez głosu, miłość bez ciała. Kino Terayamy nie mówi – ono przemawia oczami.

Hausu: LSD w piżamie
Potem masz Hausu (1977). Film, który wygląda, jakby horrorowi kazano zatańczyć w
pastelowej piżamie po LSD. Pianina pożerające ludzi, koty z oczami jak lasery, głowy
latające po ekranie jak baloniki z piekła rodem. To nie horror – to wizualna epilepsja.
Kochasz ten film nie dlatego, że go rozumiesz, tylko dlatego, że cię nawiedza. Jak bardzo
dziwny sen, którego nie chcesz opuścić.

Folk horror, ale po japońsku
Zanim świat odkrył Midsommar czy The Wicker Man, Japonia miała Onibabę i Kuroneko.

Onibaba (1964) to nie film, to rytuał. Kobiety mordujące samurajów w trzcinach, bagna, zło
czające się w maskach. Kamera snuje się jak duch, a świat przedstawiony jest tak upiornie
fizyczny, że prawie czujesz wilgoć powietrza. To nie klasyczny horror – to opowieść o
przetrwaniu i żądzy, która staje się przekleństwem.

W Kuroneko (1968) też nie brakuje kobiet, które przekraczają granicę między życiem a
śmiercią. Duchy kocich mścicielek, czarno-białe zdjęcia, teatr i cisza. Japoński folk horror nie
straszy efektami. On cię owija. Delikatnie, powoli, aż nagle się orientujesz, że nie oddychasz.

Kwaidan: baśnie grozy
Kwaidan (1964) Masakiego Kobayashiego to jakby duch opowiadał bajki z dzieciństwa,
których nigdy nie powinnaś słuchać. Ciche, barwne, przerażające jak porcelanowy sen, który
pęka z trzaskiem w środku nocy. Epizodyczna forma, oparta na ludowych japońskich
legendach, to mistyczny teatr kolorów, szeptów i spojrzeń – estetyka kaligrafii spotyka strach
przed zapomnieniem.

J-horror i jego dzieci
Kiedy przyszły lata 90. i 2000., Japonia postawiła na horror bardziej współczesny, ale nie
mniej dziwny. Ringu Hideo Nakaty, Ju-On, Kairo – wszystkie te filmy mówią o samotności. O
śmierci, która nie kończy, tylko trwa. Duch nie krzyczy – tylko patrzy. I nie wiadomo, co
gorsze. Te filmy są jak wilgoć w starym mieszkaniu – wpełzają w ściany, w skórę, w psychikę.

Junji Ito zrobił z tego formę kultu. Jego adaptacje – Uzumaki, Tomie, Souichi – to groteska,
body horror i spirala absurdu. Nie chodzi o przerażenie, tylko o przesiąknięcie – jakby obłęd
był powoli sączonym deszczem.

Tetsuo: cyberpunkowy obłęd
W tym krajobrazie pojawia się też Tsukamoto Shinya i jego Tetsuo: The Iron Man (1989) –
kino industrialne, metalicznie klaustrofobiczne, jakby Kafka pożenił się z Cronenbergiem i
spłodzili japońską wersję Eraserheada. To 70 minut postępującej dezintegracji tożsamości,
ciała i technologii – brutalnej i poetyckiej jednocześnie. Miasto staje się organizmem,
człowiek maszyną, a ból – językiem.

Funky Forest i Katakuri: groteska jako katharsis
A potem są filmy, które nie pasują do żadnej kategorii.

Funky Forest: The First Contact (2005) to coś pomiędzy telewizyjnym kabaretem,
narkotycznym tripem a współczesną wersją Monty Pythona, tylko że z obcymi, zmutowanymi
dziećmi i mężczyzną, który tańczy do rytmu, którego nikt nie słyszy. To żart, który nie kończy
się puentą. To sen chorego boga.

The Happiness of the Katakuris (2001) Takashiego Miike to horror, musical i czarna komedia
w jednym. Czujesz się, jakbyś oglądała rodzinę Addamsów przefiltrowaną przez teatr kabuki
i karaoke. Śmierć jest tu farsą, ale też pretekstem do pokazania, że nawet wśród absurdu
może tlić się coś ciepłego. Litość. Uśmiech. Zgoda na przemijanie.

Anime, które zostaje w duszy
Tu nie będzie o Naruto. Tu będzie o Serial Experiments Lain, o Texhnolyze, o Belladonna of
Sadness – filmie, który wygląda jak skrzyżowanie ilustracji Aubrey’ego Beardsleya z LSD i
feministycznym gniewem.

Lain to cybernetyczna opowieść o rozpadzie tożsamości w epoce sieci. Texhnolyze to
depresyjny poemat o degeneracji i przemocy. A Belladonna to sensualny manifest, który
spala się w pastelowym gniewie. To nie fabuły. To przeżycia.

Anime w Japonii bywa jak haiku – skrócone do minimum, a jednak zawierające wszystko:
śmierć, piękno, ciszę, rozpacz.

Zakończenie, którego nie ma
Nie da się tego zamknąć. Bo Japonia nie jest logiczna. Nie chce być zrozumiała. Chce być
poczuta.

To wszystko — Kwaidan, Hausu, Onibaba, Funky Forest, Katakuri, Tetsuo, Junji Ito,
Belladonna, Lain, Terayama — to jedno wielkie „co ja właśnie obejrzałam?”. Ale właśnie
dlatego wracasz. Bo chcesz znowu się zgubić.

Takie jest to kino – jak jazz na halucynogenach, jak sakura rozkwitająca na wietrze, ulotne i
piękne, bolesne i hipnotyzujące. Jak haiku napisane krwią, jak piosenka, której nie znasz, ale
pamiętasz. Dziwne, bolesne, piękne.

Pola, studentka Lingwistyki współczesnej, 3 rok

15
2